Siódmy Python to nie piąty Beatles, ale…

było blisko. The Beatles oraz ekipa Monty Pythona to chyba dwa największe osiągnięcia brytyjskiej popkultury lat 60. Aż dziw bierze, że nigdy nie spotkali się w jednym projekcie. Jest jednak osoba, która spina trochę ich działania, a właściwie jest jakby łącznikiem pomiędzy jedną ekipą a drugą. To Neil Innes, nazywany także siódmym Pythonem, z racji tego, że z Pythonami był związany dość mocno. Miał też okazję spotkać się nie tylko towarzysko z Bitelsami.

Oto na początku lat 60 – tych, kiedy bitelmania jeszcze się na dobre nie rozszalała, Neil zakłada kapelę razem z niejakim Vivianem Stanshallem. Kapela otrzymuje nazwę Bonzo Dog Doo Dah Band. Repertuar jest dość szeroki, ale jeśli dodamy do tego fascynację obu panów sztuka dada, to trochę nam to sprawę rozjaśnia. Odsyłam do nagrań, choćby na jutubie, w notce to nie Bonzo ma byc głównym tematem, więc można poszukać samemu. Zespół Bonzo został zaproszony przez Erica Iddle do programu telewizyjnego Prosimy nie regulować odbiorników (Do not adjust your set), tworzonego przez Denise’a Coffey’a, Erica Idle, Davida Jasona, Terry’ego Jonesa, Michaela Palina. Chłpopaki z Bonzo w każdym odcinku wykonywali jakąś piosenkę, czasem występowali w epizodycznych rolach. Potem Neil Innes robił wielokrotnie muzykę do przedsięwzięć Pythonów, jak choćby do Św. Graala, stąd tytułowany jest siódmym Pythonem.

Dopiero rok 1967 doprowadza do prawdziwej interakcji z Fab Four. Oto zespół Bonzo Dog Doo Dah Band wykonuje w filmie Magical Mystery Tour swoją piosenkę Death Cab For Cutie z debiutanckiego albumu Gorilla. Można przypuszczać, że do kontaktu między grupami doszło przez Viviana Stanshalla, który dobrze się kumplował wtedy z braćmi McCartney. bardziej z Michaelem, ale też i z Paulem.

Mało kto wie, że Michael Mccartney też miał swoją kapelę, nazywała się The Scaffold. Michael występował pod innym nazwiskiem, McGear, z wiadomych powodów. Potem jeszcze grał w kapeli o nazwie Grimms, już z Vivianem Stanshallem i Neilem Innesem właśnie. Ale to znowu wątek poboczny.

Grunt, że Michael McCartney miał swój udział w następnej interakcji siódmego Pythona z jednym z Beatlesów. Oto namówił chłopaków z Bonzo Dog do tego, żeby Paul McCartney był producentem ich singla. Piosenka autorstwa Neila Innesa nazywała się I’m the Urban Spaceman i wyprodukował ją właśnie Paul. Zrobił to pod pseudonimem Apollo C. Vermouth. Nie przeszkodziło to piosence zrobić sporej kariery, to jedyny taki song Bonzos, który świetnie poradził sobie na listach przebojów.Jest rok 1968.

Na tym właściwie mogłoby się skończyć, bo przecież Bitelsi zaczynali już swoje końcowe lata, gdyby nie fakt, że na koniec drogi Pythonów i Bitli skrzyżowały się jeszcze raz, może juz nie tak dosadnie, ale jednak. To był już rok 1978 czyli po Bitelsach zostało tylko wspomnienie. Ostatnia odsłona czyli pomysł Erica Iddle. Robił on krótki skecz telewizyjny, w którym nabijał się z kapeli stylizowanej na The Beatles. Kapela nazywała się The Rutles, a krótki skecz polegał na tym, że był stylizowany na dokument, w którym dziennikarz tak przynudza, że ucieka od niego kamerzysta. Dziennikarz go goni, cały czas opowiadając historię. Taki pomysł przerodził się w pełnometrażowy film, do którego muzykę zrobił Innes. Soundtrack do filmu składał się z dwóch części: czerwonej z nagraniami zespołu The Rutles z lat 62-67 i niebieskiej z piosenkami z lat 67-70. Wszystko stylizowane na Fab Four. Neil Innes wystąpił też w filmie i odegrał tam rolę Rona Nasty’ego, odpowiednika Johna Lennona. W jednej ze scen występował nawet George Harrison:

Film jest naprawdę niezłym żartem, występuje w nim nawet Mick Jagger, słowem, warto obejrzeć. Ale jeszcze bardziej warto posłuchać tej ścieżki dźwiękowej, bo niektóre numery spokojnie mogłyby należeć do repertuaru Bitli. Albo inaczej, spróbujcie to włączyć komuś, kto może nie do końca zna repertuar The Beatles. Haczyk połknięty w moment.

Tyle właściwie jest mi wiadomo o interakcji The Beatles i Monty Pythona. Mało tu bezpośredniej współpracy, właściwie w ogóle jej nie ma, ale jednak można coś z tego wykroić. Dodajmy do tego jeden występ Ringo Starra w jednym z odcinkówMonty Pythona

, to już chyba całkowity obraz. Można jeszcze wspomnieć o historii, którą sam Neil Innes opowiada, że nagrywali swój singiel (Bonzo Dog) na Abbey Road wtedy, kiedy The Beatles nagrywali tam Revolver, a Neil podszedł do drzwi i usłyszał akordy I Want To Tell You. No ale to już bardziej anegdota. Na koniec jeszcze The Rutles:

50 uwag do wpisu “Siódmy Python to nie piąty Beatles, ale…

  1. Ty tu o Bitsach a ja przekonuję się do „Abbey Road” właśnie. Z tego co pamiętam, to „Octopus’s Garden” tam zamiatało, ale dopiero jestem przy „Come Together”, więc,no.

    Monty Python i Bitelsi to faktycznie najmocniejsze popowce lat 60-tych, ale fajne jest to, że tak naprawdę każdy zna tylko nazwę. Wiesz, krzyknij „monty pajton” to każdy „oni są śmieszni”, ale już mniej osób powie, co tak naprawdę robili. Jeszcze mniej osób powie, ile mają filmów na koncie, a który jest najlepszy to już w ogóle (mówię tu o ludziach z mojego otoczenia, co to chcą się znać bo wypada).

    Na dowód dialog z uczni (gadali o jakiejś gazetce, waste of papier)
    – zrobimy taką białą okładkę jak bitelsi
    – wiesz, dlaczego mieli taką okładkę i na której płycie?
    – hehe… heee…
    No 😀

  2. Octopus to kawałek Starra, Harrison pomógł mu go nagrać, zaaranżować i w ogóle. Fajny jest, dużo lepszy niż Dont Pass Me By Ringa z Białego Albumu. Ja to uwielbiam z Abbey Road tę końcówkę, te krótkie numery, to mnie tak wciąga, że szok. A jeszcze na moim winylu mam rysę na ostatnim numerze na stronie A na końcu numeru I Want You. I tam ten riff się zapętla w fantastyczny sposób, bo igła delikatnie przeskakuje. Przeskakuje w nieskończoność, a z kumplem zawsze żartujemy, że to taka coda się tworzy, że to znak, że Bitelsi będą wiecznie żywi 😀

  3. Poszedłem spać po „Here Comes the Sun”. Dziś druga runda!

    Pajton jakby nie leciał w TV, to pewnie znałoby go tylko nieliczne grono interesujące się brytyjskim humorem. Dziś w Polsce, w tym gronie, są „klasyką” chyba tylko dlatego, że właśnie wtedy lecieli, podobnie jak kiedyś muza w Trójce.

  4. Nigdy specjalnie nie lubiłem R.E.M., ale też dziś zauważyłem tego niusa. Fakt, wyczucie czasu dobre. Myślę, że to nie koniec, pewnie trochę od siebie odpoczną, ale zobaczymy.

    Pajton tak, klasyka lat 90 – tych 😉 Co do Abbey Road, to nie potrafię tej płyty nie dosłuchać do końća. Zawsze muszę skończyć, zresztą ja mam tak z każdym albumem Bitli, no może z wyjątkiem Białego, z racji jego długości.

    A propo Pythonów i Bitli, to film Magical Mystery Tour jest cholernie pajtonowski.

  5. „Abbey Road” nie takie straszne, jak pamiętałem! „I Want You” mi się nadal średnio podoba, ale potem jest bardzo fajnie. Szczególnie początek „You Never Give Me Your Money” (potem to się gdzieś powtarza, ale nie trzymam oka na playliście cały czas).

  6. Szczególnie początek „You Never Give Me Your Money” (potem to się gdzieś powtarza

    „Carry That Weight”. Wypasiony numer, szczególnie jak śpiewają razem. Kurwa, zajebisty kawałek. W ogóle pomysł McCartneya i Martina na ten zbitek kawałków jest świetny. Choć zawsze się zastanawiam czy nie lepiej byłoby zrobić tych kawałków dłuższymi, dłużej bym się delektował 😉 Ale tak to przynajmniej nie ma przesytu.

  7. No i jeszcze (teraz drugi raz słucham) ten megarozpoznawalny motyw z „I Want You” też wraca na „Because”. Cholera, świetne to pomysły, dziś pewnie ludzie by zaczęli sapać „autoplagiad, pomysłuw zabrakło haha”. Radiohead w swoim „Wolf at the Door” też korzystają w tej melodii, ah.

  8. „Because”, och, to jest rzeźnia. Kurczę, każdy kawałek z tej płyty rozkłada mnie na łopatki. A Radiohead znam za słabo. Muszę posłuchać więcej, Bo szczerze mówiąc kawałka „Wolf…” nawet nie kojarzę. To jest z „Hail to the Thief”? Kiedyś jej słuchałem, ale jakoś nie wywarła na mnie wrażenia.

  9. Closer z „HTTT”, świetny kawałek, najlepszy z płyty, obok „The Gloaming”. Radioheadzi trochę długo potrafią wchodzić, ale jak już wejdą… swego czasu last.fm mówił, że słuchałem ponad 1000 ich kawałków tygodniowo.

  10. 1000 tygodniowo? O jezu, to żeś się katował 😉 Swoją drogą to mi przypomniało tę dyskusję na temat rocka progresywnego na salon24. Pisałem o tym w notce. Tam koleś pisał, że on przesłuchał już w życiu kilka tysięcy albumów. Tak sobie myślę, że mało trochę. A to był argument z cyklu „ale jestem osłuchany”.

  11. Żem katował, ale nic a nic nie chciałem przestawać.

    Co do słuchania na liczby, to wiesz, można ustawić sobie pięć albumów pod rząd, zacząć pracować a ona będą grać w tle. Nie zapamiętasz z nich nawet melodii większości kawałków, o słowach nawet nie mówię, ale będziesz miał +5 do osłuchania. Kartkowanie książek, omijanie „dłużyzn”, oglądanie filmów jednym okiem, wszystko to samo. Sprawa jest taka – czy robisz to dla liczb czy dla przyjemności.

  12. Exactly. Dlatego szafowanie takim argumentem, to jednak lipa. Też mógłbym podliczyć, ale z drugiej strony po co? Kiedyś wpadłem na pomysł notowania sobie w kalendarzu co którego dnia słuchałem, żeby później sobie przypomnieć i wrócić, ale jak się okazało, nie chciało mi się dzień w dzień wpisywać. W sumie na blogu można to samo, tylko w mniejszej częstotliwości.

  13. Ja mam RYMa, to sobie zaznaczam od trzech lat chyba, co słuchałem i jak to oceniam. W te wakacje zrobiłem sobie eksperyment, że słuchałem jednego albumu dziennie, ale to było tak, że w piątek nie pamiętałem nawet, co słuchałem we wtorek, to odpuściłem od razu.

  14. Taki RYM to zmyślny pomysł, ale jednak mi to ocenianie nie podchodzi. Jednak w projekcie recenzja mamy system ocen (sam to zaproponowałem) i jednak mi uwiera. Jakoś mi się ciężko odnaleźć żeby coś ocenić, no ale zmagam się. Tez czasem mam okresy, że sobie zakładam jakiś schemat słuchania i to nawet lubię, ale fakt, że jak dużo albumów słucham, to mam problem z odtworzeniem w pamięci czego słuchałem parę dni temu.

    Wyguglam cię w tym Rate Your Music.

  15. He, recenzowanie Beatlesów trochę jednak trąci myszką. Ja w tej kwestii i tak nie jestem obiektywny. Gish na trójkę? Raczej bym się zgodził. Rzuć uchem na T-Bone Burnetta, teraz to będziemy we trzech recenzować, za półtora tyg. recki.

    Recenzje to się jednak ciężko pisze, przynajmniej dla mnie. Pocę się, męczę, bo jakoś trudno mi to ogarnąć. Najlepiej pisze się wtedy, gdy płyta zajebista. Jest jazda wtedy, bo to taki bonus w postaci lubienia. Dodaje skrzydeł.

  16. Ja bardzo lubię pisać recenzje i pochlebne i „średnie” i te niepochlebne (chociaż staram się nie obcować z rzeczami, które zdają się być kiepskie, brak czasu). Reckę Nirvany napisałem chyba w pół godziny, „Neuromancera” podobnie. Ale bywa i tak, że przez godzinę nie napiszę jednego porządnego akapitu. Są też teksty, gdzie często wracam do źródła i wysysam wszystkie najważniejsze rzeczy – to często robię opisując gry, dlatego tekst o „DX:HR” szedł trzy dni.

  17. O, dobrze, że mi temat podsunąłeś. jako, że tę płytę znam tylko z jutubów (przesłuchałem wszystkich kawałków na jutubie, bez sensu), to sobie jutro dorzucę i będę miał podejście do RH i do Yoshimi. Lets see.

  18. Ja dziś cały dzień słuchałem „Abbey Road”. Z jednej strony tylko dobre „Come Together”, „Something” i „I Want You” (genialny riff nie ratuje), ale z drugiej praktycznie wszystko inne będące wielkimi utworami. Eh, no i co tu zrobić 😦 W takim momencie nienawidzę ocen.

  19. The problem.
    Dychę ma „Pepper” i singiel „Strawberry/Penny”. Na tych dwóch pozycjach nie znajduję słabych rzeczy, choćbym szukał nie wiem ile. „Magical” i „White” mają po ósemce, ten pierwszy głównie dlatego że potrafi się szybko znudzić, jak się go kręci często, drugi za lekkie dłużyzny. Nęci mnie dziewiątka, ale jeszcze dam szansę tym kawałkom, które nie do końca wchodzą.

  20. No tak 😉 Przy Bitlach to wygląda mniej głupio, bo Fab Four są niemalże święci. Danie im dyszek to normalka. Wystarczy zerknąć choćby na Pitchfork, tam dyszki od Rubber Soul, a reszta powyżej 9. Więc w sumie nie dziwi. Radiohead jednak zbyt współcześni. Nie mają szans na równe traktowanie.

  21. Hm. Dziś – i mówię to bezstronnie – gdyby ktoś miał być nazwany „drugimi Bitlami”, to zdecydowanie Radiohead. Ale oni są bardziej eklektyczni, Bitelsi jednak patrzyli na to, co ludzie by chcieli, Radiohead potrafili po olbrzymim sukcesie jakim był „OK Computer” nagrać płytę elektroniczną z elementami jazzu i awangardy i odnieść z nią nie mniejsze zwycięstwo (hej, pisałem o tym tu już kiedyś :D). Tak samo niedawno, bardzo piosenkowe „In Rainbows” i dubstepowo-krautrockowa awangarda „The King of Limbs”.

    Ale z drugiej strony, w latach 60-tych muzyka Bitelsów to była taka nowość, że ich ewolucja, mimo że raczej jednokierunkowa, była wystarczająca by zachować świeżość. Dziś, gdyby Radiohead grali mniej więcej to samo co na „The Bends” i „OK C”, znudziliby się.

  22. I ten drugi akapit jest sednem sprawy. Bitelsi trochę jeszcze mieli więcej opcji w sensie poszerzania definicji rocka, za bardzo z tych ram nie wychodząc. Zauważ też, że The Beatles istnieli jednak relatywnie dość krótko, rozpadli się właściwie zanim najstarszy skończył trzydziestkę. Trochę inne czasy jednak. Ciężko porównywać. Raczej unikałbym określeń „drudzy bitelsi”, może i Radiohead, nic innego mi nawet do głowy nie przychodzi, ale to nie ten czas, nie ta epoka. Przecież z drugiej strony oni solowo nigdy nie osiągnęli takiego poziomu jak we czterech, pewna formuła się wyczerpała. Radiohead teraz próbuje zaskakiwać trochę na innym polu, być może na muzycznym też, ale śmiem twierdzić, że już nie mają tyle miejsca. Trudno mi teraz sobie wyobrazić w jaki sposób mogą jeszcze zaskoczyć.

    „Dziś, gdyby Radiohead grali mniej więcej to samo co na „The Bends” i „OK C”, znudziliby się.”

    Przede wszystkim nie byliby w tym miejscu, w którym są teraz. Ale z drugiej strony, porównując materiał z „Pablo Honey” do materiału z „King of Limbs”, a z drugiej mańki „Please Please Me” z „Abbey Road”, to moglibyśmy też dojść do ciekawych wniosków.

  23. @Radiohead teraz próbuje zaskakiwać trochę na innym polu, być może na muzycznym też, ale śmiem twierdzić, że już nie mają tyle miejsca.

    Ależ oczywiście, przecież teraz jest tak ciasno, że albo robisz coś, co zrywa ludziom czapki i włosy, albo jesteś jednym z setek albumów w danym roku. Wówczas poza Bitelsami liczyło się bardzo mało zespołów, a tak naprawdę to chyba tylko „Beach Boys”, jeżeli chodzi o ten styl. Przecież dopiero kiedy materiał Bitli się dobrze rozszedł po świecie, tak w drugiej połowie lat 60-tych, to zaczęły powstawać jakieś zespoły.

  24. „Aż dziw bierze, że nigdy nie spotkali się w jednym projekcie”

    Ależ się spotkali (tzn. jeden Bitl się spotkał)!

    Harrison dał pieniądze na „Żywot Briana”. Bez niego nie byłoby tego filmu. Specjalnie na tę okazję założył firmę producencką HandMade Films.

  25. To co jest fenomenem u Bitli, to fakt, że oni wykorzystali potęgę marketingową (jaką wtedy byli sami) do tworzenia genialnej muzyki. teraz jest inaczej, bo potęga nie stoi za dobrą muzą. A przecież ich decyzja o zaprzestaniu koncertowania i skupieniu się na studiu jest w tym momencie nie do pomyślenia. To znaczy jest do pomyślenia, ale w ich przypadku to dało kopa muzyce i wyszło na plus (no i George Martin), dzięki temu sie tak rozwinęli. Czyli nie decyzja muzyczna, tylko marketingowa, albo zwyczajna, ze znudzenia. Radiohead szukają dla siebie takiego wyjścia. To jakieś inne formy dystrybucji, to zaskoczenie, mówili przecież też o tym, że będą juz tylko single wypuszczać, ale to chyba ściema przed „King…” była. Bitelsi byli na topie i wymyślili sobie nowy sposób samorealizacji, to im dało skrzydeł. Nowość w postaci dłubaniny studyjnej. A teraz weź tu kurwa wymyśl jakąś nowość? Przecież podobny sposób zaskoczenia co radiohead zaprezentowali wcześniej The Raconteurs. Nie ten kaliber, wiem, ale chodzi mi o ten brak nowości.

  26. Oficjalnie, z tego co czytałem, Bitle przestali koncertować bo babki tak wrzeszczały, że zagłuszały muzykę. Powodzenia w darciu pyska pod sceną na koncercie Sunn O))) 😀

    Oni, kiedy przestali dawać koncerty, byli już taką potęgą, że tego nie potrzebowali. Bo po co są występy? Żeby zarobić i się wypromować. A płyty Bitli schodziły jak bułki, znał ich też kto chciał i kto nie chciał.

    @Przecież podobny sposób zaskoczenia co radiohead zaprezentowali wcześniej The Raconteurs.

    Wait, wut?

  27. Przyjaźnili się potem z Harrisonem cały czas. Zwłaszcza Idle. Później to samo HandMade Films wydało na świat jeszcze m.in. „Bandytów czasu” Terry’ego Gilliama. Żyjący Pythoni wystąpili tez na koncercie pamięci George’a.

    Tutaj na przykład troszkę o tym:

  28. @tomek – Raconteurs to Jacka White, pierwszy album wydali normalnie, ale drugi „Consolers of the Lonely”, żeby nie skłamac, być może zapowiedzieli, ale parę dni wcześniej i nie dali żadnych materiałów dziennikarzom, to na pewno. Ogólnie z tego co pamiętam, to każdy się dowiedział o premierze w dniu premiery, albo parę chwil przed. Może to nie to samo co RH, ale jednak wspólny mianownik jest.

    @fripper – ciekawy wątek, zupełnie go pominąłem w notce. Dobrze, że to wrzuciłeś.

  29. Ja bardzo lubię „Consolers…”, dlatego trochę temat zgłębiłem. Dla mnie to świetna płyta. Waglowi pewnie też się podoba 😀 CHoć nie cała trzyma poziom, ale są na niej takie kawałki, że mnie miażdżą.

  30. Jeżeli jesteśmy przy dziwnym, abstrakcyjnym humorze – dziś rano, o siódmej dokładnie, miałem okropny sen, obudziłem się i… okazało się, że dysk na którym trzymam muzykę nie działa! W ogóle nie można do niego dostąpić, po godzinie gimnastyki sformatowałem. Straciłem w cholerę rzeczy, zwłaszcza FLACowych, ripowanych skrzętnie przez lata. Ale! Kiedy sformatowałem dysk, nagle mój napęd DVD w komputerze zaczął działać 😀 Ja nie wiem, za jakie grzechy, ale znowu muszę zrzucać EACem te wszystkie albumy ;( But pretty weird, tho.

  31. Potraktuj to jako nowy początek, zapełnisz dysk nowymi rzeczami. Z tego co widziałem i pamiętam, to ostatnio słuchałeś Coil. W związku z tym rzuć uchem na duet Dome. To jest koleś z Wire. Świetna rzecz, bardzo industrialna, ale jednak inna.

  32. Dysk 1TB do wyrzucenia. Gdzie tu początek, mon? 😀 Dobrze, że mam jeszcze 800GB na dysku z wideo, to sobie wydzielę partycję a w najbliższym czasie kupię coś na muzę, ale kurwa, człowieku, jak tak można :< Jeszcze okazało się już po zrippowaniu połowy boxu "Oh, by the Way".

Dodaj odpowiedź do dawrweszte Anuluj pisanie odpowiedzi