Kroniki przerwanego berka

Ciekawe wypadki, które są tematem tej kroniki zaszły w 2020 roku. Statystyki z początku roku nie wzbudzały jeszcze strachu, ale pewne niezdrowe zainteresowanie. Jeśli zainteresowanie można jakoś emocjonalnie określić. Nagle bum. Świat oszalał.

Jednak zanim oszalał, sam nie byłem pewny co sie dzieje. Irytowały mnie fejsbukowe żarty, ciągłe porównania do grypy, lekceważenie. Zachowania niezwykle irytujące, ale jakże charakterystyczne dla nowoczesnych społeczeństw. Wszędzie memy pozbawione jakiejkolwiek treści, pełno krótkich stwierdzeń opartych na informacjach bez znaczenia, aż w końcu się przewróciło. Dzieci bawiące się w szkole w berka, który od początku roku nazywał się już nie „berek”, ale „korona”, zostały zamknięte w domu. Dziecięce zabawy szybko zostały przerwane, bo nagle okazało się, och jaka niespodzianka, że to wcale nie grypa. Nagle wszyscy dorośli poczuli strach, bo przecież to oni mogą umrzeć, dzieci bawiąc się w berka „koronę” mogą tego nawet nie poczuć. Cóż za ironia losu w świecie, w którym populacja zwiększa się nieustannie o jedną osobę prawie co sekundę. 30 lat temu w szkole uczyłem się, ze ludzi na świecie jest 6 miliardów. Dzisiaj dobija do ośmiu. I to w czasach wirusa. A wszystkie śmieszki pochowali się w swoich domach nie wyściubiając nosa.

Zadziwiające jak człowiek niewiele wie o wirusach i to żyjąc w rzeczywistości, w której WHO co roku ogłasza pandemie grypy trwającą kilka zimowych miesięcy. Nikt nawet o tym zapewne nie wie. Pierwsze informacje, pierwsze strachy. Wirus na rękach, wirus na butach, wirus w powietrzu, 6 godzin, 15 godzin, trzy dni, wirus w oddechu, wirus we włosach, wirus był wszędzie, z wirusem nie dało się wygrać. To była walka z powietrzem. Ochronić nas może tylko plastik, z którym przecież byliśmy w stanie wojny wcześniej oraz siedzenie w domu. Zaczęło się liczenie ofiar, trupów, chorych, ozdrowiałych, podliczanie śmiertelności z lat poprzednich, dowody na spisek, na celowe działanie i ten wszechobecny, znienawidzony przeze mnie „zdrowy rozsądek”. Najdurniejsze pojęcie ze wszystkich, pojęcie, którym można sobie wszystko wytłumaczyć według własnego widzimisię, i które pojawia sie zawsze wtedy, kiedy ktoś nie potrafi czegoś wyjaśnić lub wytłumaczyć. Wtedy dowiadujemy sie co „nakazuje zdrowy rozsądek”. Wymienianie wszystkich cech wirusa nie ma i nie miało sensu. Że wirus RNA, że jednoniciowy o ujemnej polaryzacji, że niezwykle niestabilna budowa, że białkowy kapsyd, że mutagenny, bo odwrotna polimeraza nie ma właściwości korygujących, że w oddechu występuje w ilościach absolutnie śladowych, że osadza się na tylnej ścianie gardła i stamtąd człowiek musi go „wydostać” kaszlem lub kichnięciem, że im słabsze objawy (ale nie całkowity ich brak) tym wirus bardziej wirogenny, że jeśli przeciwciała rozpoznawałyby wirusa po pierwszym wniknięciu do organizmu, to człowiek dostawałby wstrząsu anafilaktycznego w wyniku reakcji alergicznej po zjedzeniu orzeszka brazylijskiego. Czy o tym też mówi „zdrowy rozsądek” czy też może są to zupełnie nieistotne informacje? Mam tylko nadzieje, że kroniki na 2020 rok nie pogmatwają się, jeśli się okaże, że kiedy nadejdzie pandemia grypy (zapewne w grudniu), to nie bedzie można tych wirusów od siebie odróżnić na podstawie zwykłego badania. Że może odwrotne polimerazy tych grup drobnoustrojów nie za bardzo się różnią. A jeśli? Jak wtedy bedzie wyglądała walka z tym przeciwnikiem? Czy maseczki naprawdę zapewnią nam bezpieczeństwo jeśli wirus przemieszcza się w kropelkach dużo mniejszych niż filtr najlepszej nawet maseczki? Czy bakterie, które można wyhodować na takiej maseczce, która godzinami spoczywa w kieszeni albo w torebce, naprawdę są niegroźne? Bo przecież to bakterie i grzyby można wyhodować na każdym niemal podłożu, wirusy muszą namnożyć się w zupełnie inny sposób. Czy eksperci są w stanie odpowiedzieć na te pytanie inaczej niż: „to wszystko nieprawda, zaufajcie nam”?

Samej choroby nie za bardzo się boje, nie potrafię wyjaśnić dlaczego. Ani tej mitycznej izolacji, na którą narzekają pacjenci. Chorowałem na zapalenie opon mózgowo rdzeniowych w wieku 5 lat. Pamietam te dni (dwa tygodnie) spędzone na oddziale zakaźnym z zakazem odwiedzin rodziny. Odwiedzali mnie wtedy przez okno, ale chyba tylko dlatego, że moja ciotka była lekarzem na oddziale i na to pozwalała. Ale pamięć tamtego okresu, choć dość szczątkowa powoduje, że najbardziej mi szkoda dzieci. Bo przecież ten berek, który został tak nagle przerwany, powinien trwać. To nie jest wina dzieci, że dorośli nie radzą sobie z drobnoustrojem. Nagle się okazało, że dzieci nie mogą spotykać się z rówieśnikami. Że muszą się nauczyć edukacji online. Że muszą odłożyć wszystkie swoje hobby. Że nie mogą pójść z nami do sklepu. Czy to miało sens? W którym momencie jesteśmy teraz i dlaczego tak to się różni? Nie każdy wrócił z lockdownu pewny siebie i w pełni sił. To nie takie proste. Czy to sprawiedliwe ze strony dorosłych, że jedyny sposób walki z wirusem to chowanie się za plastikiem, w czterech ścianach i obwinianie dzieci za roznoszenie wirusa dookoła, więc najlepiej było zamknąć wszystkie w domach i czekać nie do końca wiadomo na co.

I tego się obawiam. Nie choroby wirusowej. Ale depresji. I ludzi. W swojej ślepej wierze w słuszność opresyjnych metod. I jednak ekspertów. Bo przecież jeszcze w marcu tak wielu odradzało chociażby maseczki, że nie działają, teraz jest zupełnie odwrotnie, maseczki są absolutnie konieczne. Może przesadzam, ale tak radykalna zmiana zdania znaczy dla mnie tylko tyle, że oni sami tego nie wiedzą na pewno. A ta świadomość nie pozwala mi im ufać, dopóki nie potrafią tego naukowo potwierdzić. Nic na to nie poradzę. I obawiam sie tego, że znowu dzieciaki wylądują w areszcie domowym, że znowu zamkną szkoły, że znowu zabronią spotykać się ze znajomymi, mimo ciągłego przebywania z innymi ludźmi w pracy. I to wszystko na podstawie zaleceń i wniosków ekspertów, którym ja niestety nie umiem zaufać. Patrząc na to, jak wygląda świat z tym wirusem odnoszę wrażenie, że trzeba sobie z tym poradzić samemu.

Mam w dupie cywilizowaną białą Europę

Cywilizowana biała Europa nie zasługuje na wiele. Niech już wreszcie zamieni się w kolorowy konglomerat multi kulti, najlepiej w całości. Jedyne czego oczekuje w przyszłości, to kompletny misz masz wszystkich ras i kolorów. Nic nie może być lepszego, niż kompletna migracja ludzi z jednego na drugi koniec świata. Mam to szczęście, ze od paru lat mieszkam w kraju, który z multi kulti uczynił sobie cel dążeń i choć z racji mojego zawodu wkurwia mnie czasem jeden uchodźca z drugim, ale charaktery nie zawsze zależą od rasy. Rodak wkurwia mnie nie mniej. Ale miasta pełne ludzi z każdego zakątka świata, to najlepsze co może być. I nie poczujesz miksu kultur tu i teraz, poczujesz kiedy kuchnia już okrzepnie, kiedy się przefiltruje, kiedy muzyka już bedzie łączyć freaków z rożnych stron świata, kiedy wszyscy brylewscy wreszcie spotkają się na jednej płycie, kiedy język już zasymiluje wszystkie obce naleciałości. Kiedy w prasie zaczną się ukazywać pojękiwania konserwatywnych muzułmanów, że ramadan ulega komercjalizacji, i że to tak bardzo przypomina utyskiwania polskich konserwatystów, którzy zżymają się na pierwszą świąteczną reklamę coca coli już w październiku. I na pierwsze żale na fejsie, że Last Christmas już w radiu. Nie ma tak, że fundamentalizm i religia zmieniają tylko kulturę zachodnią. Konsumpcjonizm jest tak silny, że zmieni i islam, to działa w obie strony, czego zdają się nie dostrzegać konserwatywni publicyści (czy oni coś umieją dostrzec?).

Jako osobnik z pokolenia, które przeżyło najszybszą technologiczną rewolucje ever, czasem słucham i czytam, że powinienem chronić swoje dzieci przed zagrożeniami. Owszem, tylko, kurwa, jak? I przed jakimi? Przecież ja zaczynałem jako dzieciak kiedy o pejdżerach nawet się nie myślało, a teraz mamy życie towarzyskie na nadgarstku, więc to jak bedzie wyglądał świat, to sobie mogę wróżyć z fusów. Ale cieszę się, że tu już raczej nie ma odwrotu. To znaczy mam nadzieję. Żeby świat się mieszał, żeby na metrze kwadratowym było jak najwiecej ludzi z rożnych stron świata i rożnych języków. Żeby świat zrobił się takim tyglem, żeby już tego się nie dało odwrócić. I żeby ta biała, pierdolona „cywilizowana” Europa stała się tak kolorowa, że tęcza to zwyczajnie za mało.

Projekt recenzja???

Nie wiem jak właściwie wyglada życie recenzenta muzycznego. Musi być z jednej strony fascynujące, bo ciągle przecież płyty, nowa muzyka, wspaniałe. Ale z drugiej przecież wszystko trzeba opisać na czas, terminy gonią. Jak patrzyłem na podsumowania coroczne na porcysie, to tam rokrocznie robią listy „najlepszych 50 płyt danego roku”. Rokrocznie pięćdziesiąt. Najlepszych. A gdzie te najgorsze? Bo przecież sluchaja więcej. A co jeśli ktoś sie zawiesi na jakimś starym albumie, dajmy na to z 1989 roku? Ja sie zawieszam często. A co jeśli ma sie potrzebę dyskografii jakiegoś grajka? Ile na to jest czasu? Ile razy trzeba przesłuchać płyty, żeby ocenić jej jakość? Czy recenzent wraca do albumów, których słuchał trzy miesiące temu? Czy ciągłe pisanie o muzyce nie powoduje odruchu wymiotnego nawszystkie te powtarzające sie słowa i zwroty? Czyż czytelnik nie czyta recenzji z niecierpliwością i oszukując trochę od razu zerka na ocenę? Czy czasem nie lepiej piszą jakieś nonejmy na chociażby rateyourmusic, gdzie często pada jedno zdanie i już dokładnie wiesz o czym jest ta płyta? Czy w ogóle ktokolwiek jest mi w stanie cokolwiek polecić i jak ja mogę zweryfikować czy ten ktoś to naprawdę zna i słuchał? Pierdole to.

The Communards

Jimmy Somerville tak pięknie śpiewał „Smalltown Boy”, a potem zrobił sobie z kolegą zespół o nazwie The Communards. Piękna nazwa kojarząca sie wiadomo z czym, taka sama symbolika, drugi ich album nazywa sie „Red”, pełno tu odniesień, kontekstu, a muzyka disco. O miłości, tańcu itd. A ich debiutancki album to wyrasta na jeden z moich ulubionych albumów dekady 80. Brzmienie z syntezatora, pełno patetycznego pianina, smyków i takie zaśpiewy Jimmy’ego, że jeszcze w ogólniaku wzgardziłbym splunięciem, a dziś cieszę się, że wtedy ominąłem, bo wtedy zbyt wiele ominąłem i dzięki temu mam mnóstwo do nadrobienia. A tu takie perły.

Fela Kuti

Fela Anikulapo Kuti lub Fela Ransome Kuti. Słuchając jego muzyki, muzyki jego zespołu Africa 70 pod jego produkcją, widać wyraźnie, ze był on o kilka kroków brzmieniowo i kompozycyjnie do przodu. Brzmienie Feli jest eleganckie, przejrzyste, co szczególnie w latach 70 nie jest takie oczywiste, jeśli ma sie zespół składający sie z 30 osób. Rozbudowana sekcja rytmiczna, dęta, chórki itd. A wszystko pięknie brzmi razem. Na „solowych” płytach członków Afryki 70 produkowanych przez Felę jest podobnie. W ogóle odróżnienie tych albumów od nagrań Feli nie jest yakie łatwe na pierwszy rzut ucha, ale to chyba normalne, skoro to wciąż ta sama orkiestra. Te poboczne nagrania Afryki 70 brzmią bardziej jak wspólne jamy tych muzyków, a nie równiutko i precyzyjnie zaaranżowana muzyka Feli. Takie jamy szczególnie słuchać na solowych płytach Tony Allena (trudno je w sumie nazywać solowymi, ale niech bedzie). Na „Acolodation for Lagos” jest z kolei tak pięknie, a ostatni kawałek na płycie taki dobry.

Fela Kuti – człowiek, którego ciągano po sadach, zamykano w więzieniach, spalono mu jego dom komunę, zgwałcono żony, wyrzucono matkę z 1 piętra, w efekcie czego umarła z powodu odniesionych ran, w końcu zamknięto w więzieniu w ciężkich warunkach na dwa lata (wyrok był na 5), a on wciąż swoje. Dobra, nieważne.

Etiopski jazz taki wspaniały.

Ale fela nie grał etiopskiego jazzu.

Przygody niesamowite

Wczorajszego dnia miałem ciekawą pauzę. To przerwa w pracy około południa. Kto wie, być może na południu powiedzieliby na to sjesta. Otóż skończyłem przedpołudniowe obowiązki i poszedłem do tak zwanego pomieszczenia socjalnego. Wyjąłem swój obiad. Miałem go w pudełku z ikei. Takie pudełko można włożyć do mikrofali. Zawsze sie obawiam takich pudełek, bo gdybym włożył niewłaściwe i plastik by sie stopił, to straciłbym cenne minuty swego czasu. Podgrzałem swój obiad i zjadłem ze smakiem. Następnie wyjąłem kindla. Czytam teraz książkę z dziedziny „literatury faktu”. Bardzo ciekawa, ale gruba. Trochę mi to zajmie. Przeczytałem kilka procent, wypiłem kawę i wróciłem do pracy.

Szare gwiazdy 

Przeżuwał śniadanie powoli. Jajecznica smakowała, ale jak zwykle nie był głodny. Było za wcześnie, nigdy nie czuł głodu o 6 rano. Wciąż przed oczami stawał mu wczorajszy dzień. Po bezcelowej wędrówce po wszystkich urzędach i pocztach był zmęczony. Stał więc w zatłoczonym wagonie metra. Przecież wystarczy, że wszyscy przesuną się po prostu do tyłu. Gdyby zostawili więcej miejsca przy drzwiach nie byłoby tak tłoczno. Ale tłumacz to ludziom. Stoją przy drzwiach ze spojrzeniem wlepionym w te swoje telefony. 
Wtedy wsiadł ten koleś. Wygląd inteligenta, okulary, marynarka, eleganckie buty, krawat zawiązany w sposób, który ma pewnie nazwę od imienia jakiegoś angielskiego lorda, co to wiązali krawaty nawet do piżamy. I oczywiście poszetka w brustaszy. Nienawidził tych słów, kojarzyły mu sie z brudną pochwą, a znał je z programów tv, w których jakiś pedał ubiera tych lalusiów. I różowe koszule z h&m, w rozmiarach dla miękkich pedałów. Żona ciagle oglądała te programy. Na przemian z tymi, w których nadpobudliwi frajerzy nakładali na talerzyk malutki kawałek kaczuszki, a na kaczuszce dżemik wiśniowy, a tuż obok brązowa polewa z cholera wie czego, układająca sie jak podpis. Och, ach, jakie to pyszne panie Oliwierze, jakie pan ma delikatne dłonie. 
Patrzył na kolesia z książką ze złością. Irytowało go to czytanie, to oscentacyjne robienie z siebie inteligenta. Patrzył jak typ rozgląda się po metrze z pretensją w oczach, bo przecież wszyscy siedzą, a on musi czytać na stojąco. „Następna stacja: Kabaty” rozległo się w głośnikach. Wtedy zauważył, jak typ z książeczką wpadł w lekką panikę. Haha, pewnie zapomniał wysiąść, albo pojechał nie w te stronę. W ferworze tłumu wysiadających ludzi już się nie powstrzymał, kopnął inteligenta w plecy. – Co ty kurwa robisz?! Pojebało cię?! – wykrzyknął typ z książką. – A no bo pan mnie popchnął! – wykrzyknął głośno, ale dość zachowawczo, za co od razu miał do siebie pretensje. Szybko uciekł bokiem, nie oglądając się za siebie i pobiegł w górę po schodach. Potem szybko na chodnik i w stronę delikatesów Żabka. Potem za Żabką od razu w lewo i w dróżkę między rząd drzew. Dopiero wtedy się obejrzał. Inteligent z książką szedł za nim. Pewnie chciał sprawdzić gdzie mieszka, dlatego za nim szedł. Teraz żałował, że zawsze brakowało mu odwagi ojca, który w maluchu woził drewnianą pałę właśnie na takie sytuacje. Sam widział, jak ojciec stłukł kiedyś jakiegoś pijaka, za to, że ten wszedł prosto na droge. Dochodził już do domu i fakt, typ z książką przystanął i patrzył gdzie wchodzi. Do której klatki. Trudno. Jutro możliwe, że problem się rozwiąże. 
– Co ty dzisiaj taki zamyślony? Dokończ już te jajka, bo musisz dzisiaj dzieciaki do szkoły wcześniej zawieźć. Aha, i wyprałam ci mundur, bo już te gwiazdy do cna poszarzaly – usłyszał z ust żony i popatrzył na czysty i wyprasowany policyjny mundur, z pięknymi bielutkimi gwiazdami komisarza. Westchnął, ubrał się, zabrał dzieci i wyszedł. 

Prawda to kurwa 


Wpadła mi w ręce płyta projektu Fryzjer Prowokacja. Album nazywa sie „Prawda to kurwa”. Nazwa dość prowokacyjna. Podpisów mało, mało wiadomo, ale po nitce dotarłem do kłębka. Okazuje sie, że to jednoosobowy projekt, pozostawię personalia nieznanymi, gdyż tak pewnie życzyłby sobie autor. Ujawnię tylko podstawowe informacje. Otóż mamy do czynienia z albumem punkowym autorstwa człowieka grubo po #30, żyjącego w dość bogatym kraju na zachodzie (emigrancik z Polski), na niezłej posadce. I właśnie taki ktoś po godzinach zajmuje sie muzykowaniem. Punkowym. W tekstach odnajdziemy wiec wszystkie charakterystyczne punkowe „kurwy i złodzieje”, „jebać wszystko” itd. Do wyboru do koloru. Około pół godziny utyskiwania na beznadziejną rzeczywistość. Z pozycji intratnej posady, w stabilnym kraju z dobrym socjalem trochę to groteskowe. Proszę sobie wyobrazić, że bardzo możliwe, ze autor wszystkie te anarchistyczne teksty pisał przy dobrym single malcie w ciepłe palącego sie kominka. 
Muzyka nie odbiega za bardzo od rasowych punkowych wymogów. Jest jasno, krótko i na temat. Sporo odniesień do starych załogantów, do chociażby Siekiery („Miłość”). Jest pare ciekawych eksperymentów z formą, w końcu to płyta robiona całkowicie w domu, zapewne na jakimś zwykłym laptopie HP, a kto wie, może i na zajumanym Fruity Loopsie. 
„Jebać punkowców z brudnymi nogami/Bo są już chuje dawno sprzedani” tak głosi wers autorstwa Wielkiego Księcia Płocka z utworu „Jebać” (podejrzewam, ze kolejny czydziestolatek na dobrym decyzyjnym etacie, piszący punkowe teksty na biurku jakiegoś przedsiębiorstwa, kiedy sekretarka przynosi mu kawę). Ale ten właśnie wers oddaje cały paradoks punkowej sceny. Stare panczury piją sobie z dziubków wymieniając sie wizytówkami swoich firm. We wkładce znajdziemy podziękowania dla niejakiej grupy dyskusyjnej „Jebać jebać pozdrawiamy” – cokolwiek by to nie było, trzeba przyznać, że chyba wlasnie ta grupa odpowiada za inspiracje tekstowe. Zapewne jakiś anarchistyczny think tank. 

W czarnych garniturkach gówno zostało z tego całego punka i możesz sobie jedynie włożyć paluszek w dupę albo co najwyżej napisać pare tekścików i wykrzyczeć je anonimowo w necie. Tyle. Cała punkowa rewolucja z tych tekstów, to zwykle biadolenie, puste frazesy, w które nie wierzą już nawet sami punkowcy. Chcecie rewolucji? To pierwsi spadnijcie ze stołków, frajerzy. Cały ten punk już nie żyje. Cały ten punk już dawno umarł. I taka jest prawda. 
Tylko, że prawda to kurwa sprzedajna. 

7/10

Album do posłuchania tutaj: 

https://fryzjerprowokacja.bandcamp.com/album/prawda-to-kurwa

To ja zabiłem Davida Bowiego

– To ja zabiłem Davida Bowiego – powiedział do żony siedząc w kuchni przy stole i patrząc w okno. To był ten moment, kiedy tak bardzo chciało mu się palić, ale nie palił już od kilkunastu lat, więc po prostu popijał kawę i patrzył przez okno na kotkę, która chodziła powoli po podwórku jakby bez celu i szukała nie wiadomo czego. Wypuszczali kota coraz częściej, głównie dlatego, że przeszkadzał im smród kuwety, więc mieli nadzieję, że zwierzę będzie się załatwiało na zewnątrz. Nic z tego, kotka biegała po dworze, przekrzykiwała się z innymi kotami, po czym wracała jak gdyby nic do domu, uwalić sążnistą kupę w świeżo wyczyszczonej kuwecie. Inteligencja kotów jest znacznie przeceniona, uważał. Kot to zwykły egoista, niczego nie chce się nauczyć poprzez rozmowę z człowiekiem, jak choćby pies. Ba!, od samego kontaktu z czlowiekiem. Gdyby miał do czynienia z człowiekiem o charakterze kota, nie uważałby go za inteligentnego.
– Zjesz z ziemniakami czy z ryżem?
– Z ziemniakami. W ogóle mnie nie słuchasz.
– Słucham. „To ja zabiłem Davida Bowiego”. Tylko jestem zajęta przy garach i nie odpowiedziałam. Dlaczego go zabiłeś?
– Niedawno wyszedł jego nowy album, mówiłem Ci, że go słuchałem. No więc słuchałem go zaraz po premierze. Kilka razy. To nie najlepszy album. Też Ci mówiłem.
– Tak, pamiętam.
– No i napisałem recenzję na blogu. Bo ta płyta mimo że lepsza od poprzedniej, tej zwykłej, piosenkowej, takiej po prostu rockowej, to jednak wciąż nie to. Mało tam ognia. Kilka kawałków się wyróżnia, może max 3, ale to wszystko. Recenzja była dość krytyczna. Czytałaś?
– Nie, nie miałam kiedy.
– No tak, po co pytam. No i wiesz, Bowie pewnie też nie czytał. No ale nie żyje. I to zaraz po mojej recenzji. Może gdybym napisał, że to dobry album. Może by żył.
– Ale to średni album, tak?
– No tak.
– No to w czym problem?
– Umarł zaraz po mojej recenzji. Zabiłem go tą recenzją.

Kotka drapała w drzwi. Chciała żeby ją wpuścić. Czasem nie otwierał drzwi po prostu żeby pokazać kto tu rządzi, ale nie miało to przecież żadnego znaczenia. Przecież kotka nic sobie z tego nie robi. A może powinien tej płyty posłuchać jeszcze raz? No ale to przecież średnia płyta. Mimo całego konceptu, ukrytych znaczeń. Teraz już ta jedna płyta pozostanie jako ostatnia. I ta recenzja. Nie mógł już jej skasować. Co się stało, to się nie odstanie. Zabił Davida Bowiego.
– Jedz póki ciepłe.

Zaczął jeść, powoli.
– Nie odpowiedziałeś mi.
– Przecież odpowiedziałem.
– Nie pytałam jak go zabiłeś, tylko dlaczego.
– Nie podobał mi się jego ostatni album. Po prostu.
– Szkoda trochę.

.

Miał wtedy 10 lat. Jakaś kosmiczna rodzinna tragedia wybuchła chyba niewiele przed 19, w każdym razie efekt był taki, ze z domu należało wybiec w trakcie wieczorynki. Jak zwykle nikt nie chciał poczekać aż założy buty, matka wybiegła pierwsza, cała w łzach. To musiało być raczej poważne. Dobiegł jako ostatni. Ojciec już leżał. Matka biegała dookoła, głośno płacząc. Podszedł do ojca, który zdążył go tylko przytulić, ale on się bał. Był w tym jakiś irracjonalny strach. Właściwie to wiedział, ze to prawdopodobnie to ostatni raz kiedy widzi ojca żywego, ale bał się przytulać. Może dlatego, ze czuł, ze gdzieś tutaj czai się śmierć. Uciekł, wybiegł, położył się na trawie. Po chwili przyjechała karetka, potem krzyk matki „ojciec nie żyje!”, do domu, i do końca wieczoru z winyla non stop „Bema Pamięci Żałobny Rapsod” Niemena, aż w końcu gdzieś w nocy, nie wiadomo o której godzinie przyszła ciotka i wyłączyła. „Dość, idźcie już spać, dzieci”.

Trudno powiedzieć co działo sie w następnych dniach. Kostnica, ciało, matka zapłakana, nic nie jadła przez kilka dni, siostra zła. Cała rodzina sie zjechała, to był plus całej sytuacji. No i nie musiał chodzić do szkoły. Potem pogrzeb. Szedł razem z bratem stryjecznym tuż za trumną, „haha, źle napisali wiek, ojciec miał 38 a nie 39”. Do końca juz sie śmiali, we dwóch. Ktos próbował ich uspokoić, ale dał za wygraną. A potem trumna już w dole, matka oszalała całkiem, chciała skakać do grobu, nie było rozmowy, trzeba było ze trzech chłopa żeby ją zatrzymać. Babka, od strony ojca, to samo. Poszłyby obie z ojcem się zasypać. I ziemia na pudle. I koniec. Juz wiedział. Goście łaskawie sie rozeszli, a on patrzył jak jacyś ludzie, ponoć znajomi ojca, zasypywali grób.

Następny dzień i klepsydra gotowa. Zdjęcie ojca, wiek (prawidłowy), inne potrzebne informacje, a pod spodem… imię i nazwisko matki. Puste pola po „zm. dnia”. Rozejrzał sie po cmentarzu, kilka metrów dalej grób babki i dziadka, całkiem jeszcze pusty i jakby w budowie. Nie wiedział czemu, ale uznał, że to ważne mieć swój własny grób, skoro cała rodzina zamierza tu niedługo zamieszkać. „A gdzie moje imię i nazwisko? I siostry? Gdzie my będziemy leżeć?”

„Tobie nie trzeba jeszcze, ty będziesz żył dłużej”.
„Jak to?! Sam?”