Projekt Recenzja: Mother Love Bone – Apple

Z opóźnieniem ta recenzja, ale grunt, że na temat. Oto Wmichael zarzucił klasyka, Mother Love Bone. Może nie do końca to klasyk dla mnie, ale szczerze mówiąc, kto nie słyszał o Mother Love Bone, ten trąba.

Cały grunge mnie delikatnie ominął. Złapałem się na Nirvanę, wiadomo Nevermind, i to było gdzieś w podstawówce. Grunge odkrył przede mną karty kilka lat później. Pearl Jam mieli już na koncie Vitalogy, a ja wpadłem w towarzystwo maniaków grunge’u, więc sporo liznąłem. Całkiem dużo, ale bez Mother Love Bone. Wiedziałem kto zacz, wiedziałem, że Ament i Gossard i wiedziałem, że jakis koleś, co przećpał. Nie pierwszyzna. Dopiero teraz wiem, że to Andy Wood.

I właściwie mogę postawić tezę, że gdyby nie śmierć Wooda, to być może grunge nie byłby tym, czym był później. Bo przecież potem Temple of The Dog, Pearl Jam, Soundgarden, wszystkie te kapele są ze sobą ściśle powiązane, a przecież każdy w ciemno wymieni właśnie te, jak spytać go o grunge. Znawcy gatunku, koneserzy zapewne wspomną o Mother Love Bone. Ja sam z kolei nigdy za grungem nie przepadałem, zawsze mnie wkurwiało to „aaaahhh yeeeaaahhh” co drugi wers.

Z chęcią posłuchałem Mother Love Bone Apple. I właściwie płyta mnie nie zaskoczyła. Tu nie ma jakichś zaskakującyh rzeczy. Dla mnie amerykańskość na wskroś. Coś co z daleka powoduje, że węchem czują amerykańska muzę. Nie wiem jak to określić, może ten hard rock, taki typowy. Słychać w tym i Neila Younga, i southern rock, i hard rock. Sama płyta ciekawa, całkiem przebojowa. Pierwsze utwory nieźle czadują (Holly Roller), potem zajebiste Stargazer, w którym tempo zwalnia, ale to świetny kawałek. Dla mnie końcem tej płyty powinien być Man of Golden Worlds, bo to kolejny świetny wolny utwór, fantastycznie się przy nim wyciszyłem, ale po nim jeszcze 4 kolejne. Nie żeby były złe, ale już za dużo.

Problem tkwi jak zwykle w momencie odsłuchu. Ja już jestem lekko za stary na taką muzę. Nie chce mi się nią jarać. Przesłucham z ciekawością, ale już pewnie nie wrócę. To jest rzecz dość mocno związana ze swoim czasem, rzecz z której potem wyrósł tzw. post-grunge, z tej melodyjności czerpiący garściami. Słychać tam charakterystyczne czasem dla Pearl Jam zagrywki (Ament i Gossard), wokal Wooda jest za to przedni, to trzeba sobie powiedzieć wprost. Koleś miał w trakcie pracy nad płytą około 23 lat, a śpiewał jak zawodowiec, z niesłychaną pewnością siebie. Świetny wokalista, nie dziwię się fermentowi jaki przyniosła jego śmierć.

Podsumowując, to płyta niezła, ale mnie samego nie wbija w fotel. Przesłuchałem parę razy, za każdym razem z przyjemnością, ale szczerze powiem, że jak dla mnie mogła by być troszeczkę krótsza 😉

Ocena: 3,5/5

Recenzja Wmichaela
Recenzja Bojadżijewa

4 uwagi do wpisu “Projekt Recenzja: Mother Love Bone – Apple

  1. Liznąłeś, ha razem z Kasią Z:) no i Mazkiem, alternatywnym hipsterem z lat 90-tych:) a Nirvana bo Pixies, przyznaj się człowieku!

  2. Nie, no Pixies liznąłem już po Nirvanie. Nirvanę liznąłem jeszcze w podstawówce, i to chyba Nevermind i In Utero. Pixies było jakiś czas później i to już mi częściej w moim kaseciaku gościło niż Nirvana.

Dodaj komentarz