Rock progresywny czy rock regresywny?

Na salonie powstała notka zatytułowana moim nickiem. Oczywiście trochę mi to połechtało ego, a jakże. W komentach rozgorzała dyskusja na temat rocka progresywnego. W Polsce rock progresywny jest objęty jakimś niesamowitym kultem, dziwię się, że jeszcze nie ma kościoła. Zawdzięczamy to głównie radiowej Trójce i chyba Piotrowi Kaczkowskiemu. Też przeszedłem okres fascynacji rockiem progresywnym, może niezbyt wielkiej fascynacji, ale parę rzeczy wyłapałem. Ale zawsze miałem problem z nazwą. Ja ogólnie mam problemy z nazwami, bo węszę skąd co się wzięło. A rock progresywny to od progresu, czyli rozwoju. No i to jest taki rock, co się rozwija. Zastanawiam się więc, jak długo może się rozwijać? Bo przecież nie w nieskończoność. Kiedyś musi dojść do ściany, bo jeśli zamierza się rozwijać w nieskończoność, to kto wie czy nie wpadłby już w sidła etykiety na przykłąd minimalizmu. Albo techno, zależy w którę stronę parabola progresu będzie skierowana. Chyba że ten rozwój gdzieś jednak się kończy, bo gatunek ten jednak jest ściśle określony, więc jakaś granica pewnie jest. Właściwie widzę to tak: rock progresywny to muzyka, która rozwija się w pewien sposób w obrębie utworu. Jako gatunek natomiast rock progresywny swój progres już osiągnął, więc może czas by nazwać go rockiem regresywnym? A może właśnie to jest dla tego gatunku lekarstwem? Regres do pierwotnej postaci. Bo jednak złote lata rocka progresywnego mamy już za sobą. Wniosek: jedyny progres dla rocka progresywnego to jego regres.

47 uwag do wpisu “Rock progresywny czy rock regresywny?

  1. Jak rock progresywny powstawał, to faktycznie taka nazwa była prawidłowa, bo ówczesny „zwykły” rock był dużo mniej rozwinięty pod względem struktur itd. Tyle że teraz, jak sam mówisz, tego rozwoju, progresji, już nie ma, co najwyżej dany utwór/album/wykonawca ląduje w innej szufladce, jak „rock eksperymentalny” czy „art rock” (choć tutaj są inne wyznaczniki, bo np. nie kojarzę zbytnio żeby utwór art rockowy miał 15 minut, a progrockowe kawałki średnio tyle trwają).

    Dzisiaj, a właściwie to od jakichś 10-15 lat, nazwa „rock progresywny” po prostu sygnalizuje, że album składa się z bardziej skomplikowanych i rozbudowanych utworów niż płyta stricte rockowa czy popowa.

    The bottom line is, nazwa zestarzała się gorzej, niż sama muzyka.

  2. Dokładnie. Ale to nie zmienia faktu nabożności z jaką traktowany jest ten nurt muzyczny. Powiedzieć coś na muzyka progrockowego, to jak powiedzieć coś na papieża Polaka. Ten sam pułap zbrodni.

  3. Moim zdaniem rolę prog rocka przejęli artyści typu Tool. Pewną ideę zaprzęgli do swoich eksperymentów, poszukiwań. Wilson z Porcupine to też dobry, pozytywny przykład. W różnych swoich projektach daje upust swoim poszukiwaniom. I choć różny jest ich rezultat, jak to przy poszukiwaniach artystycznych to jednak nadal artysta poszukujący.

    Dla mnie kolesiem, który nadal jest progrockowcem w najlepszym tego słowa znaczeniu jest Rober Fripp. Zarówno płyty king Crimson jak i różnych projektów pobocznych to nadal szukanie nowego sposobu wyrażenia artystycznie samego siebie a nie powielanie sprawdzonych metod i środków. Cenie Riverside, bo choć w ich muzce można znaleźć elementy Floydów, Genesis czy innego Marrillionu to mają elementy oryginalne i w konwencji w której się znajdują są zespołem twórczym.

    BTW jestem fanem rocka progresywnego.

  4. Porcupine Tree posłuchałem chyba z 3 albumów, to średnio mi to podeszło, no i byłem też na koncercie raz. Pamiętam, że Wilson był boso, a sala szczytowała przy Radioactive Toy.

    @wmichael – ale chyba nie jesteś z tych fanów, co to uważają, że rock progresywny jest najwyższą formą rockowej sztuki? Wiesz, bo do takich piję 😉

  5. Mnie na początku Porcupine w ogóle się nie podobało, ale jakoś tak przesłuchałem „Deadwing” kilka razy i weszło, cholera.

    @wmichael: ale taki Tool stylistycznie, mimo że też szeregowany jako prog, różni się znacząco np. od Floydów czy King Crimson (Fripp mówił, że on w muzyce Toola nie widzi nic z Crimsona, prędzej znalazłby odwrotne zależności). Więc jak, Tool „odebrał” im gatunek, czy bardziej rozszerzył go? Obie opcje są wg mnie złe – pierwsza dlatego, że jeżeli np. „DSoTM” to nie prog, to co – druga, że rozciągając gatunek coraz bardziej i śmielej w końcu nikt nie będzie wiedział, co jest czym.

  6. O ile się nie mylę, to King Crimson i Tool mieli w planach jakąś wspólną trasę, na której mieli się razem na scenie pojawiać. Czy to doszło do skutku, nie wiem. Tool jest jednak dużo bardziej melodyjny, łatwiejszy w odbiorze. Jeśli oni faktycznie mają funkcjonować jako spadkobiercy prog rocka, to jednak za pomocą innych środków wyrazu. Bo u Frippa nie dość, że w muzyce jest sporo matematyki, to też mnóstwo wirtuozerii, a w Toolu te rytmy to jednak są dużo prostsze, mimo że gęste, a jeśli chodzi o wirtuozerię, to też bardziej są te kawałki ujęte w strukturę piosenek itd. Co oczywiście nie wyklucza wirtuozerii, ale chodzi mi o to, że prog rock z definicji łamał struktury piosenkowe, a jednak Tool w ich obrębie się porusza. To tak jakby chłopaki użyli narzędzi prog rockowych do budowania muzyki na podstawie zasad hard rocka ( w szerokim rozumieniu) lat 90.

  7. To był ewidentnie ich czas. Ja orgazmu dostałem przy Aenimie, potem już mniej przy każdej płycie, ale Lateralusa tez uwielbiałem. Właściwie dawno tej płyty nie słuchałem.

    Melvinsi tak a propo, mają być we Wrocławiu w październiku. Może mi się uda 🙂 A na Toola nowy album czekam, patrząc na czas jaki upłynął od 10000 Days, to już powinni coś wydawać. Gdzież to tak długo czekać?! Druga sprawa czego możemy się spodziewać.

  8. May teraz nie ma czasu chyba, bo APC się reaktywowało, coś o nowym Pusciferze też słyszałem (chociaż nie podoba mi się ten projekt, więc „słyszenie” ogranicza się do zahaczenia wzrokiem w nagłówek). Ale w tym roku Tool miał (ma?) trasę, więc może przygotowują grunt, oswajają się itd. W 2009 coś było mruczane, że zaczęli pracować.

    Z drugiej strony, pięć lat przerwy to taki standard u nich (1996-2001-2006). I fajnie, bo jak ma się z nimi stać to, co z Nine Inch Nails („Ghosts” i „The Slip”, wydane bardzo blisko siebie, zdające się być bardziej manifestem „tak, możemy wydać to w necie bez wytwórni” niż czymkolwiek innym, wcześniejsze „Year Zero” słabe jak nie wiadomo co), to już lepiej niech nagrywają tyle czasu, ile trzeba (ale, mimo wszystko, „10 000 days” to był zawód).

  9. Maynard to wiecznie zapracowany. Ja 10000 Days kupowałem jeszcze z pozycji ślepego fana, ale teraz jak jej słucham, to nie za bardzo. Fakt, że jednak na minus. Ja to bym chciał, żeby oni w ogóle w awangardę poszli, ale to chyba niemożliwe. Żeby zaczęli grać tak jak z Melvinsami na The Crybaby na przykład. Wishful thinking.

  10. Wishful, ale jak sam mówisz, raczej niemożliwe. Na „Lateralusie” eksperymentowali bardziej, na „Aenimie” już nawet zaczynali, a na „10 000 Days” weszli w bezpieczny, łagodny jak na nich, obszar.

  11. Tak, na Lateralusie eksperymentów może było więcej, ale ja Aenimę łyknąłem w najlepszym dla siebie momencie, takiego głodu na taka muzę. Poza tym, u nich wtedy rodził się taki styl, na Lateralusie go dopracowali. 10000 Days już był bezpieczny, jak mówisz, przez to nudny. Aenima dla mnie jeszcze była dość dzika i po raz pierwszy te długie kawałki, rozkręcające się itd. Lateralus to utwierdził. Jeśli nagrają coś jak 10000 Days (a pewnie tak), to ja pewnie podziękuję całkiem. Chociaż pewnie i tak kupię.

  12. Ja dziękować raczej nie będę nawet, jeżeli nagrają coś gorszego (czego się, szczerze mówiąc, spodziewam bardziej niż miłego zaskoczenia) to powiem to, co przy okazji poprzednika – „no, trudno”. Trudno, żeby trzymali poziom przez tyle czasu, wystarczy że od niezłego „Opiate” i dobrego „Undertow” weszli w świetną „Aenimę” i genialnego „Lateralusa”.

  13. Let’s face it – za dużo ludzi przychodzi na koncert Toola żeby posłuchać „Jambi”, „Rosetty” czy „Stinkfista”, żeby teraz zmienili kierunek, stracili casualowych słuchaczy (pewnie zyskali trochę nowych, ale trudniejszy materiał) i ryzykowali utratą nie-diehardowych fanów.

    Już przy spadku formy na „10,000 Days” sporo zwolenników się od nich odsunęło, bo czekało na coś bardziej skomplikowanego. Teraz druga część ludzi, tych którzy lubią prostsze, bardziej rockowe podejście, poszłoby się paść. Tool niewątpliwie wygrałby artystycznie, ale ten zespół to dziś legenda, a jak legenda to i instytucja. Trudny materiał nie zapewni im nawet sprzedaży na poziomie pokrycia kosztów produkcji, okaże się, że utwory trudne do zagrania w trasie, trzeba dodatkowych muzyków (albo puszczanie 50% rzeczy z komputera, co by ich totalnie zdewastowało w oczach tłumu) którym trzeba zapłacić, blablabla.

    Z drugiej strony, „Kid A”. Po bardzo rockowym i bardzo udanym „OK Computer” Radiohead zrobili to, co zrobili. Udało im się, ale patrząc z perspektywy czasu, chyba tylko dlatego, że wtedy właśnie świat czekał na kogoś, kto wykona taki ruch. Ruch, którego, paradoksalnie, nikt nie oczekiwał. Tyle, że rynek popowy, ten mainstreamowy, wówczas był ograniczony, to ograniczenie wyglądało jak przykrywka na garnku i „Kid A” wykipiało, było pokazaniem, że można, że warto ryzykować. Ale, to był 2000 rok.

    To było najczystsze „być albo nie być”, jakie można sobie wymarzyć. Dziś, stylistyczna wolta, nawet tak bardzo agresywna, nikogo nie zaskoczy (tak mocno).

  14. No Tool ma fanów podzielonych jakby na dwie grupy: jedni oczekują trwania w zaistniałej formie, drudzy zerwania z tym. Co by nie nagrali, jedna grupa będzie nieszczęśliwa.

    Sporo tu zależy od Adama Jones chyba, bo jak sobie słucham ubocznych dokonań Maynarda, to raczej średnio mi się to podoba. Zarówno Puscifer jak i Perfect Circle to dla mnie co najwyżej średni pułapp, wieje nudą. Chancellor nagrał natomiast jakiś materiał z Glacą jako MT Void, czego słuchałem na Myspace i to w ogóle nie dla mnie. Cały Tool wychodzi od Jonesa, jak koleś jest zblazowany w tym co robi (a on chyba wciąż w filmach o ile się nie mylę), to może będzie miał ochotę pokazać faka wszystkim naokoło:D

    Choć jak piszesz, to bardzo mało prawdopodobne. Za dużo mają do stracenia, więc podejrzewam, że po prostu nazbierają najbardziej hitowe melodie co tam upichcili i ugotują z tego po swojemu te 8 minutowe suity i będziemy wtedy gadać, bo będziemy na pewno 🙂 Ja od razu pójdę do sklepu i kupię cieplutką płytę i się zobaczy.

    A Propo Kid A, to ostatnio czytałem podsumowanie dekady na Screenagers, to oni tam na Kid A dorastali. Dla nich Radiohead to rozpoczęcie dekady indie. Na tej wolcie wyrosło pokolenie. Oczywiście w dużym skrócie i uproszczeniu.

  15. Dużo zależy od Jonesa ale chyba także od Carrey’a, bo co by nie mówić, partie perkusyjne mają świetne. Maynard pisze dobre teksty (znów muszę, do znudzenia już, przytoczyć „Lateralusa”), ale poza tym, to tak jak mówisz. APC to więcej ma do powiedzenia Howerdel, ale i tak, średnio.

    W kwestii podsumowań dekady, „Kid A” i ogólnie całe Radiohead zgarniali pierwsze miejsca gdzie się dało. Ale „indie” do Radioheadów pasuje jak pięść do oka. To znaczy, hm, „indie” wtedy a dziś. Oni dziś są, faktycznie, indie, bo samo indie nie jest indie (indie indie indie). Kiedyś independent artist to był ktoś, kto od wytwórni i dużych wydarzeń uciekał, bo chciał mieć wolność artystyczną, Radiohead mimo że takową wolność posiadali od czasu „OK Computer”, to nigdy nie stronili od grania na największych festiwalach, występów w telewizji itd. Independent artist dziś to ktoś, kto gra muzykę z tego nurtu, ale sam jest na topie. Jak na ironię, indie rock jest teraz najpopularniejszą szufladką i codziennie pewnie powstaje kilka zespołów grających na jego modłę.

    Zresztą, to samo było z rockiem alternatywnym. Jak powstawał, to mówił wyraźnie – niestaranność, brud, olewanie „garniturów”. Potem to właśnie altrock stał się tym, czym teraz indie, a wcześniej rock progresywny (ale ładnie zatoczyliśmy koło!).

  16. @all

    Sorry że odpowiadam z opóźnieniem ale bylem odłączony od neta (i chwalić Zeusa).

    @Tomek

    Chodziło mi o to, że King Crimson stricte progresywny (tak jak mówią fani „starego” Genesis itd.) to lata 60/70, Crimson z lat 80. to już wynik doświadczeń Frippa z Brianem Eno, wpływ nowej fali itd, lata 80. to znów eksperyment improwizacyjny, później takie ostrzejsze jazdy. W waszej dyskusji wyszło że chyba faktycznie Fripp inspirował się młodszymi kolegami po fachu, więc wychodzą takie około-toolowe zabawy. Mi chodziło raczej o to, że Tool szukał, przynajmniej do „Lateralusa” włącznie. Muzycy szukali tak jak robi to od czterdziestu paru lat lider King Crimson. I to jest ok. I to jest progresywne. Przynajmniej tak to widzę.

    @dawr

    Jestem bardzo nietypowym fanem progresywy 😉

  17. Indie jak zaczynało, to muzycznie mogło w ogóle nie mieć punktów stycznych. To nawet chyba nie chodzi o niezależność od wytwórni, to bardziej chodzi o niezależność od tego, co akurat masz pod ręką (pojęcia). To czasy kiedy internet wybuchł pełną parą, a Radiohead argumentowane jest tym, że nie robiło promocji, klipów itd. Ja już jestem stary chyba, ale śmierdziało mi to Pearl Jamem. Nie o postawę Radiohead mi chodzi, tylko o postawę tych fanów indie, jakby nie dostrzegali, że takie zamknięcię na promocyjne materiały i klipy już było, oj było. Drugą niezwykle ważną płytą dla fanów indie, to album The Avalanches. I znowu dla mnie (a wydawało mi się, że jestem młody) to już było. Te wszystkie sample posklejane razem, było u Eno i Byrne, było u Residents itd. Indie wyrosło na internetowym wyolbrzymieniu pewnych faktów. Oprócz tego zauważyłem też, że fani indie to jest młodsze od mojego pokolenie po prostu. Oni jeśli docierają do pewnych starych rzeczy, to owszem, zauważają podobieństwo, ale na zasadzie „antycypacji”. Bez „antycypacji” nie ma recenzji. Słowo wytrych.

    Ja antycypuję, Ty antycypujesz, On antycypuje, ale to jeszcze nic…

    Carrey owszem, świetnie bębni, ale chyba na materiał nie ma wielkiego wpływu. Myślę, że to pewnie Jones przygotowuje całość, grają we trzech z Carrey’em i Chancellore (który jednak z castingu, więc pewnie ma najmniej do powiedzenia), a potem zjeżdża Maynard i pisze wokale albo mówi weto.

    Radiohead to jednak trochę inna para kaloszy. Oni przypadkiem trafili so szufladki „britpop” na początku kariery, a potem z tego wyłazili. Zobacz Albarna, on też uciekł gdzie pieprz rośnie. Ale Radiogłowym udało się na tej wolcie najwięcej zyskać artystycznie. No mieli odwagę, trzeba im przyznać, bo ta płyta jest całkiem na bakier.

  18. @wmichael – no zgoda. Jeszcze wspomniałeś Eno, a tam na salonie pod zalinkowaną przeze mnie w tekście notką, toczyła się dyskusja o to kto lepszy Eno czy Emerson. Ja pierdolę, ale ubaw. Okazuje się jednak, że Eno pojawia się wszędzie tam, gdzie rodzi się coś nowego, koleś potrafił swego czasu wywęszyć świeżyznę z daleka i natychmiast się pojawiał. Krautrock, Talking Heads, ambient, Bowie, Fripp, kolejność przypadkowa.

    A z Crimsonami prawda, już do Toola nie będę odnosił, bo sporo napisaliśmy już. Ale właśnie sobie pomyślałem, że tak jak Fripp eksperymentuje cały czas w obrębie formy, tak wspomniany przeze mnie wyżej Bowie ekperymentuje w formie treści całe życie. Przecież on czerpie z każdego okresu. Jeśli progresywność miałaby oznaczać coś więcej niż tylko rozwój samej kompozycji, to David Bowie zasługuje na miano muzyka progresywnego jak mało kto.

  19. @wmichael Frippa szukanie to różnie wychodzi, nie tylko tak w obrębie gatunku. Kt by skojarzył z nimi taki „Heartbeat” czy nawet cały „Beat”? Tutaj wyraźnie się odsunęli od poprzednich dokonań (wyszło, jak wyszło), potem „THRAK” też dość inny, poszli w cięższą stronę. Niby jest ta progresja, fakt, ale te następne albumy to już mniej tego szukania, ewolucji, bardziej taka bezpieczna strefa. Tool też szukał, ale nieco inaczej im to wychodziło w kwestii brzmienia. W pewnym momencie, jakby się uprzeć, to KC i Tool byli podobni stylistycznie, ale to bardzo odważne stwierdzenie. Ale, jak wyszło nam w dyskusji, przestał. Więc, oba zespoły to dalej „progresywny rock”?

    A Bowie? To mój prywatny bohater w kwestii ewolucji. Nigdy nie było tak, żeby „Bowie nagrał album w stylu [jakiś wykonawca]”. Zawsze idzie swoją drogą, a mimo to czuć, że czas płynie i jego muzyka i podejście się zmienia. To taki muzyczny kameleon, obojętnie co by się nie działo na rynku muzycznym, on nagra płytę w swoim stylu, ona będzie i unikatowa i dopasowana do trendów.

  20. Pamiętam jak się zachwycałem Thrakiem. To taka płyta crimsonowska, ale wstrzelona w lata 90-te.

    A szwagier przekazał mi dwa cd, które muszę w jego imieniu kumplowi oddać (tak! czasem jeszcze pożyczamy sobie płyty!). Jedna to In the Wake of Poseidon. I tak na mnie zerka i zerka, bo ja słabo znam ten album. A skoro ten Fripp się w dyskusji pojawił, to nie mam wyjścia chyba.

  21. Meh, nigdy mi się „Poseidon” nie podobał, ani „Islands”. Za to „Lizard”, o!

    Przy okazji dyskusji, Bowie się nawinął i już jestem w połowie „Ziggy’ego”. Szkoda, że jego wcześniejszy materiał źle mi się kojarzy i jakoś nie słuchałem od tamtego czasu.

  22. Ziggy’ego akurat ostatnio na winylu nabyłem, uwielbiam ten materiał. Swego czasu męczyłem to w nieskończoność, aż mi się płyta znudziła doszczętnie. Potem zakupiłem winyl, bo znalazłem okazję, zapuściłem i myślę: „kurwa, ale zajebiste” 😀

  23. Kurde, winyle. Swego czasu chciałem w to uderzyć, nawet mi miał kolega sprzedać gramofon (głównie za namową nauczycielki niemieckiego, co to wychwalała do mnie dźwięk winylu i geniusz Pink Floyd pod niebiosa) ale jakoś tak wyszło, że nie wyszło.

    A ten, jak masz „Tago Mago” to człowieku, weź odstaw tego „Poseidona” i dawaj Cana.

  24. Krautrock to w ogóle uwielbiam. Can na razie też nie mogę, bo się wciągnąłem (znowu) w Moebiusa. To jest koleś, którego muza mnie dziwnie wciąga, choć wcale nie jest jakaś niesamowita. Ale ma takie dźwięki, które mnie zmiękczają. A jego Tonspuren rozpierdala, Cluster to w ogóle rzeźnia, nie wspominając Harmonii. No i z Custerem nagrywał Eno, więc związek z naszym wątkiem a propo progresji jak najbardziej utrzymany 😉

    Winyle to jest jazda. Jak do mnie kumpel przyjeżdża, to tłuczemy Bitli do upadłego. Magical Mystery Tour mam takie zjechane, że prawie same wysokie tony. Masakra, ale co tam. Winyl to winyl, tym bardziej, że to pierwsze wydanie.

  25. Moebius, eh? Let me write it down 😀 Gdzieś słyszałem nazwę, ale to tyle, dzięki!

    Winyl to z pewnością coś fajnego, ale ja, znany napierdalacz jednym albumem do upadłego musiałbym sporo rzeczy kupować w kilku kopiach od razu, a budżet na hobby wąski 😦

    „ConstruKction of Light” świetne, a co dziwne, zebrało dość negatywną prasę. Słyszałem, że ponoć zbyt „mroczne” i ciężkie jak na KC. I tak, 11 lat temu.

  26. Winyl, winylem. To jak z kawą, jak człowiek polubi, to już sobie ceni 🙂

    Moebiusa to album Tonspuren koniecznie jeśli o solowe idzie, bo kapele Cluster i Harmonia to krautrockowy mus w sumie. Ja go solowo lubię, bo on się bawi tymi syntezatorami, a to jest to czym ja się czasem lubię pokatować.

    Na Construcktion pojawiają się te Projeckty Frippa, to w sumie fajne jest i ostre. A tam też Larks Tongues kolejna część, więc też nie ucieka od jazzu. Kurcze, muszę odświeżyć.

  27. Słuchałem niedawno. Muszę przyznać, że fajne fajne, ale z pewnością nie robi takiego wrażenia, jak przy pierwszych paru odsłuchach.

    W ogóle pasowałoby wrócić i przesłuchać całą dyskografię Crimsona, Bowiego, poszperać w krautrocku, bo Faust czeka (tylko debiut znam w miarę nieźle). Eh, ambitne plany, tylko czasu brak, bo słuchanie takich płyt w dzień, kiedy co chwile coś może przerwać i trzeba wstać czy coś, to mija się z celem zupełnie.

  28. Ja mam słuchanie falowe. Jak złapię np. krautrock, to mielę do znudzenia, potem odkładam i wpadam w czyjąś dyskografię. I tak w koło Macieju. Teraz widzę, że wlazłem w Moebiusa i coś czuję, że na nim z kratrockowizny się nie skończy. Ale mamy coś takiego, więc trochę to nas stymuluje do wyściubienia nosa:

    Projekt recenzja

    Link jest długi, ale poprawny.

  29. Ja mam taki ambitny plan przesłuchiwać dyskografiami. Ale to mi idzie tak, że słucham słucham, potem mi wpada jakiś świetny album, mielę go przez tydzień i nie mogę patrzeć na zespół. Tak było z Manic Street Preachers, przy „Holy Bible” spędziłem cały grudzień i dopiero niedawno dokończyłem „Postcards…”. Pamiętam, jak mi przyszedł box Floydów „Oh, by the Way”, to jak wariat słuchałem, tylko pauza na spanie i już do słuchawek. Swoją drogą, oni wydają box („Discovery”), to będzie praktycznie to samo (też remastery), tylko słodsze bonusy. To już totalne cyckanie fanów. Siedem stówek, kurde wziąłbym 😀

    Te recenzje widziałem, ale nie czytałem jeszcze niczyjej. Fajna inicjatywa!

  30. No to faktycznie przyblokowuje:) Mi jakoś idzie, choć z reguły staram się każdy album ze 3 razy łyknąć minimun, żeby cokolwiek wyłapać, chyba że całkiem nie warto, albo odpycha doszczętnie. Pamiętam jak Residents słuchałem dyskografii (wciąż słucham w sumie), to oni mają od lat 90-tych płyty z taką siermiężną elektroniką. To dopiero gdzieś za 3, 4 razem przymyka się na to oko i odkrywa inne rzeczy. Choć te wcześniejsze ich albumy to miód często.

    Teraz będą recenzje Decapitated 🙂 Będzie ostro

  31. [Jeszcze o Crimson]

    Wczesny KC jest jednym z moich ulubionych wykonawców ever. Album debiutancki uważam za jedno z najważniejszych wydawnictw w historii muzyki. Oprócz płyt przez was wymienionych dodałbym „Larks’ Tongues In Aspic” i „Red”. Wspomniany przez Tomka „ConstruKction Of Loght” jest rewelacyjny, IMHO jedna z najlepszych płyty przełomu wieków. Faktycznie prasa dała niezbyt pozytywne recenzje, ale do tego zdążyłem się przyzwyczaić, bo w czasopismach jednocześnie Coma dostaje 4 lub 5 gwiazdek. Więc, o czym tu mówimy?

    O „rocku progresywnym” można by jeszcze długo. Generalnie zgadzam się z powyżej wymienionymi opiniami.

    [David Bowie]

    Heh, ten koleś jest w ogóle w Polsce mega-niedoceniany. W radio leci tylko „Let’s Dance”, niektórzy kojarzą jeszcze „I’m Dernged”, bo było openerem filmu Davida Lyncha „Lost Highway”. A jak Tymon Tymański zagrał na koncercie utwór „Ziggy Stardust” to była zima na widowni, co artysta skomentował ironicznie „no, to był taki mało znany kawałek niszowego wykonawcy”. Wydaje mi się, że ma to swą przyczynę w tym, że w „Trójce” nie puszczano Bowiego, ale za to puszczano Emerson, Lake & Palmer. Pasuje to do mojej tezy, że rzeczone radio ukształtowało gusta dzisiejszych 40-to i 30-to latków. Dlatego niektórzy nie kojarzą Bowiego, KISS, krautrocka i paru innych rzeczy, natomiast istnieje sentyment do EL&P, Ultravox i Sala Solo.

    Strasznie się rozbudowała ta dyskusja 😉

    • Zgadzam się z tym wszystkim o Bowiem. W liceum byłem jedyna osobą, która go słuchała. To prawda, że winne jest radio, ale nie mam o to żalu do radiowców. Puszczali to co udało im się poznać i co lubili, a że akurat nikomu Bowie nie podszedł – trudno. Ale luka ze zbiorowym odbiorem Bowiego w Polsce jest, albo raczej była skandaliczna. Była – bo jednak „niezal portale” i współczesna blogosfera już wie, kto zacz. I to jest dobry efekt ich działania.

      Ciekawa rzecz – postawienie na przeciwko siebie Ultravoxu i Kraurocka. „Vienna” była brzmieniowo mocno inspirowana krautrockiem, a produkował ją Conny Plank:)

      „ConstruKction Of Light” jest rewelacyjny, IMHO jedna z najlepszych płyty przełomu wieków”

      Absolutnie! Myślałem dotychczas, że tylko ja tak uważam.

  32. Andrzej Wajda kiedyś rzekł, że stosunek Polaków do Ameryki jest histeryczny. Albo uwielbienie, albo nienawiść totalna – obie postawy dość nierozsądne i trochę zabobonne. Myślę, że z prog rockiem jest u nas podobnie. Stara gwardia wyznawców (z wyszkolonymi młodymi zastępami), oraz postpunkowi ideolodzy (z niektórymi „niezalami” na czele), dla których wszelki „prog” = „zło”. Choć podejście „kościelne” mnie drażni, to jednak com się w liceum nasłuchał, to w sporej ilości zostało (a potem poszedłem dalej). Mimo wszystko ten zbyt duży kult prog rocka w Polsce ma pewne plusy. Bo ta muzyka jednak jest bardziej wartościowa niż piszą o niej rozmaici zachodni gryzipiórcy.

    Co do Toola i KC. Ja także uważam, że 10000 dni to płyta cokolwiek zachowawcza jest i mnie to zmartwiło, choć słucha się nieźle. Łączy nas uwielbienie dla „AEnimy”. Jasne, że chciałbym, co by Tool odlecieli w większe spiętrzenie awangard, no ale zobaczymy. Na „dniach” zresztą najciekawsze były fragmenty z lekka „atonalne”. No i „dodatki” Lustmorda.

    Fripp jak najbardziej progresywną postacią jest, ale ostatnio mniej. Ta płyta:

    jest dowodem, że i jego wzięło na sentymentalne podróże w przeszłość. Nie mam nic do tego, ale zawsze unikał takich zabaw, w dodatku płyta brzmi jak słaby album Johna Wettona, czy coś w tym stylu. Za to fajnie zagrał z Grindermanem (chyba pierwszy raz od lat grał na zasadzie gitara + wzmacniacz, bez elektroniki):

    Tool i KC faktycznie pojechali w trasę. To było po „Lateralusie” i „The ConstruKction of Light” . Grali razem po równo: najpierw KC potem Tool. Fripp wchodził gościnnie na jeden kawałek Toola, a znowu pałkarz Toola gościł w secie KC.

    Fajna ta dyskusja, bo się w niej kilku z moich najulubieńszych muzyków przewija: Fripp, Eno i Bowie. Dobrze, że się cała trójka na „Heroes” spotkała.

    Jeszce dwie uwagi: niektórzy podkreślają jak to rewolucyjnie Radiohead „złamali” podziały gatunkowe łącząc na „Kid A” rocka z elektroniką typu np. Aphex Twin. Przy oddaniu Radiogłowym co się im należy (bardzo lubię, choć wolę „Amnesiaca”), to King Crimson na swoich ProjeKctach pojechali również w te strony i zrobili to wcześniej. Mam cały czas wrażenie, że okres ProjeKctów jest niesłychanie niedoceniony, że to absolutnie wyprzedzało swój czas, a jednocześnie nie wiadomo do jakiej publiczności było kierowane. To ani rock, ani elektronika, ani jazz, a jednocześnie to wszystko tam jest, tworząc jakąś nową jakość. Do tego jest to bardzo „trudne” w słuchaniu. Bardzo free i atonalne. W dobie ekscytacji Johnnym Greenwoodem i jego ekscytacją Pendereckim warto przypomnieć sobie jeszcze „THRaKaTTaK” i sposób w jaki tam Crimsoni pojechali w rejony Cage’a, Feldmana, czy – właśnie – Pendereckiego. A robili to pozostając cały czas improwizującym zespołem rockowym o jazzowych skłonnościach! Może ktoś sobie o tych płytach przypomni i okaże się, że to co w latach 90tych było „dodatkiem” do właściwej twórczości KC, okaże się o wiele od niej ciekawsze. Fripp naprawdę jest jednym z wybitniejszych grajków (szeroko rozumianego) rocka, choć jednocześnie jest postacią nierockową kompletnie. A do tego wyprzedził epokę blogów o dekadę (internetowe „diaries” prowadzone od połowy lat 90tych).

    Ostatnia uwaga: Eno i prog rock. Warto pamiętać, że Brian „szlifował” „Baranka” Genesis i coś tam majstrował przy „Rain Dances” grupy Camel.

    Sorki, że taki długi elaborat jak na (chyba) pierwszy raz. Pozdrawiam!

  33. Zapraszam do elaboratów, absolutnie bez granic, więc nie ma się co spinać.

    Co do prog rocka, racja, dwie frakcje są. Ja w pewnym momencie byłem blisko tej uwielbiającej (może bez przesady, ale ciągnęło), a potem w tej przeciwnej, teraz mam podejście bardziej olewcze. Na zasadzie jak ktoś lubi, to proszę bardzo, pogadać też chętnie, tylko nigdy nie lubię postawy wywyższającej, bo wtedy z czystej przekory szukam dziur 🙂

    Z Toolem to sprawę chyba wyjaśniliśmy wszyscy, to nasza recepta na głód muzyki była, więc chyba wszyscy (wszyscy tutaj) na tym wyrośliśmy. Ja chciałbym, ale zaznaczyłem, że to wishful thinking, chciałbym tej awangardy.

    Z Frippem to sprawa jest dla mnie jasna: on jest w swojej lidze. Jego projekty, muzykę albo się lubi albo nie, ale nie sposób nie docenić. Cała dyskografia KC jest pełna historii muzyki rockowej, właściwie każdą płytę można umieścić gdzieś opisując muzykę rockową, Fripp znajdzie swoje miejsce zawsze. Teraz akurat w naszym Projekcie Recenzja będzie właśnie Scarcity of Miracles, już w niedzielę, więc się ustosunkuję do płyty 🙂

    Grinderman, mhhmmm, miód. A Lustmord to w połączeniu z Melvinsami (Pigs of the ROman Empire) powala mnie na kolana. Dla mnie jedna z płyt dekady.

  34. Powiem tak…
    Nazwa ‚progressive rock’ powstała ok. 68 roku minionego wieku. Jeżeli ‚progressive’ znaczy rozwijający się, czy to znaczy, że inne zespoły się nie rozwijały??? Jasne, że nie! Czas, kiedy nazwa ta była używana poprawnie to lata 68 – 72. Zespoły, które w tamtych czasach były nazywane progresywnymi, grały muzykę, która odbiegała od wizji rock’n’roll’a utwierdzonej w latach 50 przez Presleya, czy Buddy’ego Holly – przesłanie całego albumu zaczynało przewyższać wartość poszczególnych utworów jako singli; muzyka stawała się bardziej wyrafinowana, złożona, pełna dodatków, smaczków; artyści podchodzili do tego wszystkiego bardziej ambitnie… Potem dopiero doszedł podział na muzykę, która bardziej przypominała dawną klasykę, czy emanowała jazz’em (dzisiejsze znaczenie progu), oraz na tą, dla której podstawą nadal był blues i w obrębie której blues nadal się rozwijał – mowa tu o tak zwanym hard rock’u. W tym czasie używane zaczęło być też określenie heavy metal, na początku na przemian z hard rockiem, potem zyskało tak jak prog nowe znaczenie, itd, itd…. W efekcie końcowym wszystkiego trzeba się domyślać samemu, bo jedna nazwa gatunku, przez różnych ludzi, może być niejednoznacznie rozumiana.
    W dzisiejszych czasach (proces na dobre ruszył na początku lat 90) jeśli chcemy posłuchać muzyki zaklasyfikowanej jako progresywna, nagranej przez młody zespół – 90% przypadków na które trafimy to będzie nic nie wnosząca, czasem nawet cienka, zżyna z klasyków gatunku… – i nadal mówi się, że ci muzycy tworzą rock progresywny… eh…. Jeśli czujesz w takim przypadku to samo co ja, możesz taką muzę nazywać regresywną. I tyle!
    PS: Gdzieś słyszałem też, że oznacza to wykorzystanie ciekawych progresywnych melodii, czy rozwiązań na tle łatwej i nieskomplikowanej muzyki. No cóż, jest to bardzo nieokreślony gatunek

    • Nazwa „progressive rock” pewnie powstała w 1968, ale przymiotnik „progressive” istnieje w języku pewnie znacznie dłużej i ma konkretne znaczenie. Więc nazwa „progressive rock” powstała chyba jakoś na zasadzie określenia tego rocka pewnym przymiotnikiem. Czy nie? I bardziej o tym jest ta notka. Że ten przymiotnik sie zużył.

Dodaj odpowiedź do Tomek Buszewski Anuluj pisanie odpowiedzi